Samotna wycieczka biegowa w znane i nieznane

Jesień i zima to pory roku zde­cy­do­wa­nie sprzy­ja­ją­ce dłu­gim wybie­ga­niom. Dusze nie­po­kor­ne, takie jak moja, czę­sto zamie­nia­ją wów­czas okle­pa­ne tra­sy na wyciecz­ki bie­go­we “w nie­zna­ne”. Oczy­wi­ście taka wyciecz­ka bie­go­wa  może nie ogra­ni­czać się wyłącz­nie do powol­ne­go tup­ta­nia, ale zawie­rać kil­ka ele­men­tów tre­nin­gu bie­go­we­go — wybie­ga­nie, pod­bieg, zbieg, bieg inter­wa­ło­wy. Uwiel­biam odkry­wać nowe tra­sy, pozna­wać to co kry­je się za zakrę­tem, kon­tem­plo­wać jesien­no zimo­wą przy­ro­dę i podzi­wiać czę­sto nie­za­po­mnia­ne dozna­nia wizu­al­ne. Jed­nym sło­wem miód na me cia­ło i duszę.

Kie­dy tyl­ko mam czas uda­ję się zatem w moje rodzin­ne stro­ny — do Kowar, sen­ne­go, na wpół umar­łe­go mia­stecz­ka poło­żo­ne­go u pod­nó­ża Kar­ko­no­szy i Rudaw Jano­wic­kich. Za każ­dym razem wynaj­du­ję w oko­li­cy nowe tra­sy bie­go­we, a sta­re, ze wzglę­du na zmia­ny pór roku odkry­wam na nowo. W górach pomię­dzy listo­pa­dem a mar­cem każ­dy tre­ning jest inny.

Lubię te momen­ty, w któ­rych mogę pobyć sama ze sobą i ota­cza­ją­cą mnie głu­szą, czę­sto zatem wybie­ram się samot­nie pobie­gać w górach . Zazwy­czaj sta­ram się “wykrę­cić” oko­ło trzy­dzie­sto kilo­me­tro­wą pętlę, uni­ka­jąc powro­tu tą samą dro­gą — osta­tecz­nie to ma być prze­cież obco­wa­nie z nie­zna­nym, a każ­da wyciecz­ka bie­go­wa ma być nie­po­wta­rzal­na.

Zaczy­na­jąc swo­je samot­ne eska­pa­dy byłam peł­na obaw, co się sta­nie gdy skrę­cę nogę? Czy nie zabłą­dzę? Wie­le myśli prze­le­wa­ło się przez moją gło­wę. Osta­tecz­nie doszłam jed­nak do wnio­sku, że sta­ran­ne zapla­no­wa­nie wyciecz­ki uchro­nić mnie przed ewen­tu­al­ny­mi kło­po­ta­mi.

Zawsze pla­nu­ję każ­dy samot­ny wypad. Przede wszyst­kim z góry usta­lam tra­sę. Infor­mu­ję kogoś z bli­skich — dokąd bie­gnę, któ­rę­dy, ile cza­su zaj­mie mi bieg, o któ­rej godzi­nie mniej wię­cej mają spo­dzie­wać się mnie w domu. Wszyst­ko po to, by w razie wypad­ku, kie­dy zawie­dzie mnie tele­fon komórkowy(a tak czę­sto bywa zwłasz­cza w górach) bli­scy mogli przyjść mi z pomo­cą. Ponad to zabie­ram ze sobą kilak nie­zbęd­nych gadże­tów, aby móc bez­piecz­nie w samot­no­ści zmie­rzyć się z tra­są. Są to:
— wspo­mnia­ny wcze­śniej tele­fon komór­ko­wy. Pro­po­nu­ję spraw­dzić wcze­śniej czy bate­ria jest peł­na, jeśli mamy tele­fon na kar­tę upew­nia­my się dodat­ko­wo, czy mamy doła­do­wa­ne kon­to, by w razie wypad­ku zadzwo­nić po pomoc.
— bidon z wodą. Nale­ży pamię­tać, że zimą odwad­nia­my się rów­nie moc­no jak latem ponie­waż tra­ci­my dużą ilość wil­go­ci wraz z wydy­cha­nym powie­trzem. Im zim­niej, tym wię­cej wil­go­ci tra­ci­my z orga­ni­zmu.
— coś do prze­ką­sze­nia — baton węglo­wo­da­no­wy, naj­le­piej o niskim indek­sie gli­ke­micz­nym (powo­li odda­ją­cy ener­gię) Czę­sto się­gam po bato­ny ener­ge­tycz­ne Agi­sko.
Jeże­li na wyciecz­kę bie­go­wą wybie­ra­my się w okre­sie jesien­no-zimo­wym war­to zabrać dodat­ko­wo:
— folię NRC — w momen­cie ocze­ki­wa­nia na pomoc spo­wol­ni wychło­dze­nie orga­ni­zmu. Ponad to moż­na na niej usiąść gdy jest mokro.
— zapal­nicz­kę — jeże­li pozwo­lą nam siły i umie­jęt­no­ści moż­na roz­pa­lić ogni­sko. Pamię­taj­my aby robić to w miej­scu bez­piecz­nym, tak by nie spo­wo­do­wać poża­ru i tyl­ko w osta­tecz­no­ści.
— czo­łów­kę, nie­zbęd­ną w przy­pad­ku kie­dy nasza wyciecz­ka ule­gnie nie­pla­no­wa­ne­mu wydłu­że­niu.
— scy­zo­ryk.
Dodat­ko­wo jeśli nie zna­my tere­nu powin­ni­śmy zabrać ze sobą mapę.

Całe wypo­sa­że­nie moż­na wło­żyć do saszet­ki lub po kie­sze­niach.

Foto­gra­fia: Rafał Tra­far­ski